DEATHYARD – CREATION OF THE UNIVERSE
2019 wydanie własne
Długo zabierałem się do napisania tej recenzji. Może trochę nawet zbyt długo, ale chciałem rzetelnie przelać na klawiaturę swoje myśli po wielokrotnym przesłuchaniu debiutanckiego albumu panów z Deathyard. Z kronikarskiego obowiązku wspomnieć należy, że zespół rezyduje w Warszawie. Ich pierwszy album zawiera osiem kompozycji. Dużo? Mało? Niech każdy odpowie sobie sam na to pytanie.
Przedziwna to płyta. Na początku wita nas instrumentalne intro “In The Yard Of Death”. Duszne, niepokojące, bardzo takie ciemne, ale o łagodnym brzmieniu i jakieś takie… hm… zamyślone? Tak, to chyba dobre słowo. Intro nie zapowiada jeszcze, co słuchacza czeka w następnym utworze.
“Fight” to pyszny kawałek o thrashowej rytmice. I teraz moja dygresja – wokal. Chris Hofler pełniący obowiązki gardłowego, brzmi bardzo podobnie do samego Rippera Owensa z jednej strony, a z drugiej przypomina mi wokal pewnego dość znanego w industrialnych klimatach youtubera. Muzyka jest dość zaawansowana technicznie. W zasadzie zaryzykuję tezę, że tak brzmiałby Judas Priest, grający death metal. Wisienką na torcie są smakowite solówki.
Co innego dzieje się w takim “Destroy All Your Fear”. Tu Deathyard prezentuje pełnię swoich technicznych umiejętności. Pełno tu zwolnień, smaczków, interesujących zagrywek i łamania rytmu. Kto lubi i ceni krakowski Sceptic, tego na pewno zainteresuje ten kawałek. No i ten bardzo charakterystyczny, pełen jakiegoś takiego smutku, żalu ale i agresji wokal, który doskonale spina cały track w jedną całość. Bardzo podoba mi się tu brzmienie basu, ale to takie moje muzyczne zboczenie.
Podobnie mamy w tytułowym “Creation Of The Universe”. Najpierw jest bardzo spokojnie, ale nie dajcie się zwieść, bo za chwilę dostaje się w twarz szaloną galopadą. I ten obłąkany wokal, który pozornie tylko nie pasuje do całości. Posłuchajcie tego szaleństwa w głosie wokalisty. Zespół sam tworzy swój wszechświat. Czy dacie się skusić? Zaprosić? Zajrzeć do niego?
“God Of Evil” to znów uporczywe i nie dające się przegonić, natrętne porównania do Judas Priest. I te górki wokalne pod Roba Halforda. Heavy metalowe riffy, opakowane w death metalowy ciężar.
Jeszcze fajniej jest w następnym “Beyond Real”. Tu proszę państwa zjawia się duch samego Chucka Schuldinera. Dostajecie wszystko, co było znakiem firmowym Death. Łamane tempa, solówki, odpowiedni ciężar, znajoma melodyka utworu. I tylko ten wokal jakby Owensa… Znakomita rzecz. Posłuchajcie, jak Chris obniża wokal. Brzmi to jak, nie przymierzając, David Vincent, ukradziony z “Where The Slime Live”…
Lubicie starego Kata, jeszcze z Romanem na wokalu? Świetnie, bo w “Master Of Soul” znajdziecie sporo tego nastroju, który tak często towarzyszył utworom Kat. W ogóle cały utwór jest taki właśnie katowski. Nie, to nie jest zarzut. Mnie się to bardzo spodobało. Utrzymany w wolnym tempie, heavy metalowy, ale pod koniec robi się ciężko i mrocznie.
Na koniec tej niezwykle udanej płyty mamy “Mother Earth”. Znów jest tu sporo z krakowskiego Sceptic, jeśli chodzi o riffy. Łamane tempa, sporo solówek, obłąkane wokale. Czego chcieć więcej? Jest to najdłuższy utwór na płycie. Tak, jakby muzycy chcieli jeszcze więcej dać słuchaczowi. By go do końca wciągnąć, oszołomić, opętać i nie dać się zbyt szybko uwolnić z objęć ich muzyki. No i znów pojawia się ten niski wokal a’la David Vincent.
Czy na tej płycie wszystko się udało? No cóż, ja nie mam wątpliwości, że tak. To nie jest przypadkowa płyta przypadkowych ludzi. Słychać, że muzycy mają sporo do powiedzenia swojemu odbiorcy. Dajcie się im przekonać. Naprawdę warto. (4)